Chorwacja – w pociągu zwanym Unią Europejską, ale w wagonie drugiej klasy

Chorwacja w Europie

Chorwacja – w pociągu zwanym Unią Europejską, ale w wagonie drugiej klasy

Publikacja: 14 października 2021

NR 11 2013

TAGI DO ARTYKUŁU

DO LISTY ARTYKUŁÓW

Wydaje mi się, że byłe kraje komunistyczne, zarówno te będące w Unii Europejskiej, jak i te oczekujące na akcesję, powinny częściej sięgać pamięcią w przeszłość, aby przypomnieć sobie, jak wyglądało ich życie przed ponad dwudziestu laty. Dla Chorwacji, biorąc pod uwagę jej niedawne doświadczenia wojenne, za ważniejsze korzyści płynące z członkostwa powinno się uznawać pokój i stabilność niźli oczekiwany wzrost gospodarczy.

Chorwacja w końcu wchodzi do Unii Europejskiej. Ach, pamiętam jak zazdrościliśmy Bułgarom i Rumunom, gdy przyjęto ich kilka lat wcześniej. W naszym przekonaniu był to akt jawnej niesprawiedliwości, ponieważ Chorwaci – jak powiadał nasz były prezydent Franjo Tudjman – byli „Europejczykami zanim powstała Europa”. Właśnie teraz, 1 lipca, Chorwacja stanie się członkiem unii.

Czy mamy co świętować? A może wcale nie ma się z czego cieszyć? Nie jest bowiem oczywiste, czy dzisiejsza UE jest tą samą organizacją, którą była jeszcze dziesięć lat temu, czyli wtedy, kiedy Chorwacja rozpoczynała swój proces akcesyjny. Być może właśnie to był jeden z powodów, dla których frekwencja w zeszłorocznym referendum wyniosła ledwie 43,51 procent. Wprawdzie większość, bo 66,27 procent uprawnionych do głosowania, opowiedziała się za przystąpieniem do Unii, ale radość zwycięzców popsuł niski odzew obywateli.

Przeciwnicy członkostwa przerzucali się argumentami o możliwym rozpadzie UE, o utracie suwerenności i tożsamości narodowej, o koniecznym oporze przeciwko gospodarce globalnej oraz o zniewoleniu kraju przez obcy kapitał. Co ciekawe, zarówno lewica, jak i prawica podkreślały niebezpieczeństwo tych samych zagrożeń. Z kolei zwolennicy akcesji, zwłaszcza politycy, upodobnili się do dzieci oczekujących na prezenty od Świętego Mikołaja: dostaniemy w prezencie zagraniczne inwestycje, pracę, fundusze. Podnoszono wprawdzie kwestię pokoju i stabilizacji w regionie, lecz nie jako najważniejszy upominek na liście życzeń pod choinkę. Zważywszy na niedawne wojny, jest to okoliczność dość zaskakująca.

Nie trzeba chyba dodawać, że nikomu nie przyszło do głowy zastanowić się, w jaki sposób Chorwacja i jej mieszkańcy mogliby się przyczynić do rozwoju Unii i co by mogli do niej wnieść.

Zarówno rzecznicy członkostwa, jak i jego przeciwnicy mieli rację. Prawdą jest, że Chorwacja straci cząstkę własnej suwerenności politycznej (lecz niekoniecznie tożsamości narodowej), i prawdą jest, że będzie bardziej narażona na brutalne mechanizmy rynkowe, choć przecież nasi rodzimi przestępcy już zadbali o to, aby pod przykrywką prywatyzacji ograbić kraj z jego bogactw. Tymczasem rzeczą naprawdę istotną, która pojawiła się jedynie w tle dyskusji wokół referendum, było pytanie, czy Chorwacja – pozostając poza strukturami UE – mogłaby przetrwać i czy byłaby zdolna żyć na własny rachunek. Nie będąc, oczywiście, krajem równie zamożnym jak Norwegia. Trudno dowieść, czy kraj tak mały, bo zaledwie czteroipółmilionowy, którego zasadniczym „towarem eksportowym” jest turystyka, mógłby się sam utrzymać. Wydajemy bowiem – niech Grecja będzie tu ostrzeżeniem – więcej niż zarabiamy. No i wreszcie, przecież nawet Kościół katolicki oddał głos na „tak” w referendum. Członkostwo w UE jest dla duchowieństwa ostatecznym dowodem potwierdzającym, że my, Chorwaci (jako katolicy!), jesteśmy Europejczykami, podczas gdy oni – Serbowie (jako prawosławni) – nie! Chociaż pamiętać należy, że ci sami Serbowie, jak tylko uda im się znaleźć rozwiązanie problemu z Kosowem, staną się częścią Unii.

W moim przekonaniu jest to sytuacja osobliwa, przecież nie dalej jak dwadzieścia lat temu prowadziliśmy w Jugosławii wojny, aby oddzielić się jedni od drugich. Teraz można odnieść wrażenie, że podziału dokonaliśmy tylko po to, aby zjednoczyć się ponownie w innej, choć przecież niezupełnie odmiennej unii. Właśnie ten fenomen określam mianem „paradoksu bałkańskiego”.

Obecnie nie jest do końca jasne, czy kraje takie jak te powstałe z rozpadu Jugosławii: Serbia, Macedonia, Czarnogóra, Bośnia, Kosowo, albo jak Albania, Białoruś i Ukraina – zazdroszczą Chorwacji jej akcesji. Nie jest już tak oczywiste, że sąsiedzi powinni uważać nas za szczęściarzy. Cóż bowiem czeka nas w Unii? Przecież wielu obywateli byłych krajów komunistycznych będących już jej członkami – jak choćby Polski, republik bałtyckich, Rumunii i Słowacji, Bułgarii, Czech i Węgier, nie wspominając już o Niemcach z byłego NRD – narzeka na mieszkańców Zachodu, że są przez nich traktowani jako „osoby drugiej kategorii”.

Nietrudno sobie wyobrazić, jak się z tym czują. Gdy byłam w szkole podstawowej, w Jugosławii późnych lat pięćdziesiątych, jeździliśmy często na wycieczki szkolne pociągami. W tamtym czasie pociągi były podzielone na trzy klasy. Pierwsza klasa miała przedziały, a w nich siedzenia obite były czerwonym aksamitem – zupełnie jak w teatrze. Druga klasa, rzecz jasna, była mniej komfortowa, z siedzenia wykonane byłymi z jasnobrązowego plastiku, lepiącego się do ciała, który pachniał – no cóż, pachniał plastikiem. Wagon w trzeciej klasie zaś nie miał ani przedziałów, ani tym bardziej siedzeń. Stały w nim rzędy twardych drewnianych ławek. Czułam się wśród nich rzeczywiście jak turystka trzeciej kategorii. Było niewygodnie, brudno i śmierdziało. Nie mieliśmy szans, żeby tak po prostu przejść do drugiej klasy, zasad strzegł nauczyciel i stojący ponad nim w hierarchii konduktor, który dbał o poszanowanie reguł i warunków przesiadki do innej klasy. Jedyną pociechą było to, że jechaliśmy tym samym pociągiem.

W UE jest podobnie. Pierwsza klasa podzielona jest na rdzeń – ekskluzywny klub, który podejmuje decyzje, oraz na pozostałą część strefy euro. Druga klasa składa się z byłych krajów komunistycznych, choć przecież istnieją wyraźne różnice między Polską a Rumunią czy Czechami a Bułgarią. One wszystkie są równe, ale „jedne są równiejsze od innych”, jak zwięźle sformułował to w roku 1945 – wprawdzie jako metaforę społeczeństwa komunistycznego – George Orwell w powieści Folwark zwierzęcy. I dopiero wtedy następują pozostali: ostatnia część składu – klasa trzecia z drewnianymi ławkami. Ale nawet i ona jest podzielona na uczniów słabych i jeszcze gorszych od nich. Ci pierwsi mogą się poprawić i zdobywając lepsze stopnie, dokonać zmiany, a w ślad za tym – wskoczyć do drugiej klasy. Pozostali nie mają tej szansy. Łatwo ich dostrzec. Lepsi uczniowie siedzą blisko nauczyciela i słuchają uważnie. Są też i tacy, którzy siedzą daleko, na uboczu, i nie zwracają uwagi na wskazówki belfra, mając nadzieję, że uda im się zbliżyć w stronę środka, choćby – jak w przypadku Ukrainy i Białorusi – z powodów czysto strategicznych.

Ale pojawia się pytanie: czy uzasadnione jest wrzucanie do jednego worka wszystkich krajów postkomunistycznych z Europy Wschodniej, zarówno będących w UE, jak i tych poza nią? Zarówno szczęściarzy, jak i mniej fortunnych? Przecież blok państw komunistycznych upadł przeszło dwadzieścia lat temu, więc kraje te wreszcie otrzymały możliwość usamodzielnienia się i wyrwania spod wspólnego mianownika, a w ślad za tym – wyeksponowania własnych odmienności. Zasłużyły przecież na to, aby je traktować jako byty odrębne, o podobnych, lecz jednak odmiennych historiach, a nawet o podobnych, lecz odmiennych rodzajach komunizmu: komunizmu gulaszowego na Węgrzech, bunkrowego w Albanii czy liberalnego w Jugosławii.

Wydaje mi się, że zupełnie uzasadnione jest analizowanie tego ich wspólnego mianownika choćby nawet do celów lepszego zrozumienia doświadczeń postkomunizmu oraz obecnych zapatrywań tych krajów na dzielące je różnice i nierówności – od Republiki Czeskiej do Serbii, od Polski po Albanię. Jestem przekonana, że fakt, iż miały one podobne doświadczenia komunizmu, ma swoje odzwierciedlenie w wielu różnych kwestiach. Ludzi wciąż łączy ta sama obyczajowość, to samo zachowanie, światopogląd, wyznawane wartości czy wreszcie mentalność. Tę mentalność naprawdę trudno zmienić.

Komunizm w Związku Sowieckim i w państwach bloku sowieckiego upadł przypadkiem, jakby przez pomyłkę. Łatwo zapominamy, że głasnost i pieriestrojka za czasów Michaiła Gorbaczowa były pomyślane jako próba usprawnienia systemu politycznego, jego utrzymania, nie zaś – likwidacji. System ów upadł z różnych innych powodów, ale na pewno nie było to zamierzeniem Gorbaczowa. Jego największym wkładem w zdarzenia roku 1989 było to, iż nie zdecydował się przeciwdziałać zmianom politycznym w momencie, kiedy wymykały się one spod kontroli.

W przeciwieństwie do Polski, w której rewolucyjny ruch Solidarności istniał od lat i uniemożliwił rządowi komunistycznemu obalenie się samemu, upadek reżimów komunistycznych wydarzył się, w mniejszym lub większym stopniu, bez uczestnictwa ludzi. On zwyczajnie implodował. Jeśli już nic innego, to wspólnym mianownikiem łączącym byłe kraje komunistyczne i wpływającym na ich mentalność jest bierność mas.

Dodać do tego należy również – przeciwstawiony indywidualizmowi – kolektywizm: sposób postrzegania siebie jako cząstki pewnej masy, klasy, grupy, narodu, a czasem nawet plemienia. Trudno zatem w sytuacji przynależności do pewnej wspólnoty przystąpić do działania jako jednostka, ponieważ – mimo funkcjonowania ustroju demokratycznego – dominuje przekonanie, że jednostkowa opinia, inicjatywa lub głos w wyborach prędzej przysporzą problemów niż zmienią coś na lepsze. Co więcej, działanie w swoim własnym imieniu oznacza wzięcie za coś jednostkowej odpowiedzialności, a takiej postawy trzeba się długo uczyć. Zwłaszcza w sytuacji, kiedy przywykło się oskarżać władzę o wszystkie porażki, nawet te osobiste. Niedostatek odpowiedzialności wydaje się poważną ułomnością epoki postkomunizmu.

Kolejnym elementem odziedziczonej mentalności jest równouprawnienie. Nachodzące zmiany polityczne były traktowane jako obietnica wzbogacenia się, jako konsumencki raj dla wszystkich. Wszelako transformacja od totalitarnego systemu politycznego ku demokratycznemu, od gospodarki planowej do kapitalizmu nie oznaczała automatycznie polepszenia standardu życiowego wszystkich obywateli. Tranzycję zdefiniował nowy rodzaj ubóstwa i niepewności, pogłębiająca się przepaść między bogatymi a biednymi, wysokie bezrobocie, potworna korupcja na wszystkich poziomach. W ciągu dwóch dekad rozczarowanie powoli narastało: nie tylko że marzenia się nie spełniły, ale także większość obietnic powstałych w nowych warunkach. To również uznano za przejaw jawnej niesprawiedliwości.

Skutkiem tego jest powszechny brak zaufania do elit politycznych, do procedur demokratycznych oraz instytucji państwowych. Zagubieni w czasach tranzycji? Zapewne, zwłaszcza że pojawiło się kolejne zasadnicze pytanie: jeśli tranzycja, to od czego ku czemu? Prowadząca dokąd? Wydaje się, że po załamaniu się rynków finansowych i kryzysie wspólnej waluty europejskiej lokomotywa ciągnąca skład – by wrócić do metafory UE jako pociągu – jakby zwolniła. Stało się też jasne, że nie każdy nowy członek wspólnoty bez zastrzeżeń popiera projekt europejski, wskutek czego między nowymi państwami członkowskimi pogłębia się przepaść. Wyrażają to, i to na wiele sposobów, Czesi, Węgrzy, państwa bałtyckie, Bułgaria i Rumunia. Ich niezadowolenie i brak zaufania manifestują się w czasie kryzysu rządowego w Czechach, w czasie protestów przeciwko planom oszczędnościowym w Bukareszcie czy majstrowania przy mediach i konstytucji na Węgrzech pomimo ostrzeżeń płynących z UE.

Żeby całą rzecz jeszcze bardziej skomplikować, dodajmy i to, że obok podziałów dzielących Wschód od Zachodu, pojawił się nagle podział nowy – między europejską Północą a Południem. Grecja, Włochy, Hiszpania, Portugalia są dzisiaj, ku naszemu i ich całkowitemu zaskoczeniu, uznane za uczniów miernych! Z kolei tradycyjnie tolerancyjna Północ coraz bardziej brnie w stronę prawicowego populizmu, a towarzyszy mu pojawienie się partii nacjonalistycznych, takich jak Prawdziwi Finowie, Szwedzcy Demokraci czy holenderska Partia Wolności. Niektórzy przywódcy polityczni natychmiast wytłumaczyli rosnące poczucie niepewności i braku bezpieczeństwa „kryzysem tożsamości narodowej”. Zaoferowali – przy jednoczesnym braku kontrpropozycji – tożsamość narodową w zamian za poczucie bezpieczeństwa. Jakże łatwo użyć emigrantów, zwłaszcza muzułmanów, jako kozły ofiarne. Nawet jeśli przywódcy polityczni nie mają nic ciekawego do zaproponowania, to przynajmniej kogoś o coś oskarżają, niech to będzie pierwszy z brzegu – imigranci, globalizacja, hedonizm, dekadencja, kapitalizm, korupcja, demokracja, dawni komuniści, nowi oligarchowie, Zachód czy Cyganie. Niepewność rodzi strach, a przestraszone społeczeństwa mają tendencję do izolacji.

Ostateczną konsekwencją obecnego zastoju równie dobrze może być – jak twierdzą specjaliści – kryzys samego modelu globalnego kapitalizmu.

Tymczasem w czerwcu zeszłego roku „Financial Times” opublikował wyniki analiz porównawczych, które pokazują rzecz zaskakującą. Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju oraz Bank Światowy przeprowadziły badania w trzydziestu czterech krajach Europy Wschodniej i Zachodniej. Wynika z nich, że obywatele byłych krajów komunistycznych – pomimo że one też poważnie odczuły kryzys finansowy i ograniczenia wydatków socjalnych – wydawali się bardziej zadowoleni z życia niż mieszkańcy w zachodniej części kontynentu.

Łatwo odgadnąć czemu: ich obecne życie jest i tak lepsze niż wcześniej! Czy którykolwiek z mieszkańców Europy Wschodniej, mający dzisiaj poniżej trzydziestu lat, pamięta, że jeszcze niedawno papier toaletowy był towarem luksusowym? Wydaje mi się, że moja generacja jest ostatnią, która to pamięta. Gdy odejdziemy, wszystko ulegnie całkowitemu zapomnieniu. Urodzeni po roku 1989 zapytają z zakłopotaniem: jak to, nie było papieru toaletowego? To przecież niemożliwe! Jak mogliście bez niego żyć?

Teraz już przywykliśmy do tego luksusu, a nawet znacząco rozbudziliśmy nasze oczekiwania. Unieszczęśliwia nas właśnie żądza posiadania „dużo więcej”, bo wiemy, że pragnienia nasze – zarówno w krajach szczęśliwości, jak i tych mniej fortunnych – mogą zostać szybko zawiedzone, zupełnie jak w drugiej i trzeciej klasie pociągu. W tym akurat jesteśmy całkowicie równi. Więc jeśli nawet „nowi” Europejczycy nie wpadli w powszechne na Zachodzie przygnębienie, to teraz i oni zaczynają w nim grzęznąć.

W rzeczy samej, przed rokiem 2008 tliła się jeszcze nadzieja na szybsze przezwyciężenie przepaści dzielącej Wschód od Zachodu, ponieważ motywacja była jeszcze żywa i więcej było dostępnych środków do osiągnięcia tego celu. Teraz, kiedy pociąg zdaje się coraz bardziej zwalniać, wszyscy siedzący z tyłu mają mniejsze szanse. Demokracja ma swoje słabości; kapitalizm przechodzi kryzys. Ale jaką mamy alternatywę? Wycofać się? A może zwrócić się w stronę wschodnich sąsiadów?

Wydaje mi się, że byłe kraje komunistyczne, zarówno te będące już są w Unii Europejskiej, jak i te oczekujące na akcesję, powinny częściej sięgać pamięcią w przeszłość, aby przypomnieć sobie, jak wyglądało ich życie przed ponad dwudziestu laty. Dla Chorwacji, biorąc pod uwagę jej niedawne doświadczenia wojenne, za ważniejsze korzyści płynące z członkostwa powinno się uznawać pokój i stabilność niźli oczekiwany wzrost gospodarczy.

Z angielskiego przełożył Maciej Czerwiński

O autorach

Slavenka Drakulić

Chorwacka dziennikarka, pisarka i eseistka. Ukończyła literaturoznawstwo i socjologię na Uniwersytecie w Zagrzebiu. Zajmuje się głównie tematyką społeczną oraz kulturalną Chorwacji i krajów byłej Jugosławii, w tym doświadczeniem komunizmu i wojnami w pierwszej połowie lat 90. XX wieku, po rozpadzie Jugosławii. Jest autorką książek publicystycznych i powieści. Po polsku ukazały się dwie jej książki: „Oni nie skrzywdziliby nawet muchy” i „Ciało z jej ciała”. Publikowała w „The Nation”, „Guardian”, „La Stampa”, „Frankfurter Allgemeine Zeitung” czy „Politiken”. Pisze po chorwacku i angielsku, jej książki są tłumaczone na ponad piętnaście języków.

INNE ARTYKUŁY TEGO AUTORA

Copyright © Herito 2020